Zaciekawiony wysokimi, ośnieżonymi szczytami, rozcinanymi w zwiastunie przez krawędzie desek, miałem nadzieję na równie interesujące rozwinięcie pomysłu. Jednak już wtedy miałem obawy czy fabuła będzie w stanie wzbudzić podobne emocje jak sama jazda w dziewiczym puchu, a zbytnia temperatura nie zacznie rozpuszczać śniegu.
Początek filmu jest obiecujący. Gaspard – miłośnik snowboardu mieszkający we francuskich Alpach, korzysta z uroków swoich rodzinnych stron zapuszczając się często z przyjaciółmi na okoliczne wysokie szczyty, aby odkrywać coraz to nowe trasy i zdobywać kolejne doświadczenia. Gaspard marzy jednak o tym, aby stać się zawodowym snowboarderem, brać udział w zawodach i wygrywać je. Tak jak jego idol Josh Atterssen.
Mistrz Josh od początku okazuje się czarnym charakterem. Ciąży na nim poważny wyrok w związku z wybrykiem, jakiego dopuścił się kiedyś na zawodach snowboardowych. Pewnego dnia Gaspard samotnie ćwiczący ewolucje nieoczekiwanie spotyka Josha, który zaprasza go do swojego królestwa w Szwajcarii i obiecuje wyćwiczyć go na mistrza. Od tego momentu zły wpływ Josha udziela się niestety nie tylko Gaspardowi, ale i całej konstrukcji filmu. Zawiązuje się niedorzeczna intryga wywołująca lawinę groteskowo przeplatających się wątków miłosnych, dramatycznych i sensacyjno-komediowych rodem z Jamesa Bonda (które zdecydowanie preferuję w oryginalnym wydaniu). Im bliżej końca, tym bardziej film oddala się od wcześniejszych oczekiwań. Na szczęście, budząca i tak mieszane uczucia, scena walki podczas zjazdu bohaterów z wysokiego szczytu nie zawierała efektów rodem z „Matrixa”, choć kilka ujęć sugerowało, że twórcy dzieło Wachowskich obejrzeli więcej niż raz.
Zrobienie dobrego filmu opartego na podobnym pomyśle łączącego niezwykłe wrażenia ze stromych stoków z równie emocjonująca i rzeczywistą fabułą nie jest rzeczą łatwą, dlatego lepiej chyba nie brać się za coś, co nie jest wystarczająco dobrze przemyślane. Natomiast niewątpliwie zdjęcia ze stoków robią duże wrażenie – aż sam mam ochotę zrobić sobie podobne.